czwartek, 29 listopada 2012

Czy skoczki to zło? Tak twierdzi pan Zawitkowski. Uważam go za autorytet w kwestiach dziecięcych, choć nie we wszystkim się z nim zgadzam. Co do skoczków, zachwalano mi ten wynalazek i przymierzałam się do zakupu, ale po przeczytaniu opinii w.w. fizjoterapeuty, wstrzymałam się z decyzją. Jakie macie doświadczenia na tym polu?

środa, 28 listopada 2012


Dziś niestety nie obyło się bez wizyty w sklepie. A propos sklepu, wiecie, że po czesku wyraz ten oznacza piwnicę*? I jak tu nie lubić języka naszych południowych sąsiadów? :) Wracając jednak do rzeczy: wybrałam się z Antosiem do pobliskiego dyskontu, który jest na tyle duży, że można przeciskać się z wózkiem do woli. Krążę więc pomiędzy półkami, nie mogąc znaleźć tak podstawowego produktu jak kasza jęczmienna. Pytam grzecznie jednego z pracowników supermarketu, gdzie leży ten produkt i dodaję, że żadnych kasz nie udało mi się znaleźć. A on na to: „jęczmienna tam gdzie wszystkie kasze” i odwraca się na pięcie. Nie ma jak pomocna dłoń ekspedienta!

*Natomiast czeski wyraz pivnica oznacza pijalnię piwa.

poniedziałek, 26 listopada 2012


Przepis na pyszne ciasto 3-bit porzeczkowe, do wykonania którego nie potrzeba piekarnika (specjalnie dla Patty). Zdjęcie załączę, jak znów skuszę się na jego upichcenie.

 Składniki:
 - duże opakowanie herbatników (np. petit beurre)
- opakowanie krakersów
 - puszka masy kajmakowej/ krówkowej
- 2 budynie śmietankowe lub waniliowe
 - 0,5 l mleka
 - śmietanfix
 - 2/3 kostki masła
 - 400 ml śmietanki 30%
- 1 dżem z czarnej porzeczki
- 1 opakowanie płatków migdałowych

Wykonanie:
 - spód formy wykładamy herbatnikami
 - na to: masa budyniowa (budynie ugotowane na mleku i wystudzone połączone z masłem)
 - na to: herbatniki
 - na to: masa kajmakowa (Na chwilę przed otwarciem zanurzamy puszkę masy kajmakowej w ciepłej wodzie, co ułatwi jej wyłożenie)
 - na to: krakersy
 - na to: dżem
 - na to: bita śmietana
 - na to: uprażone płatki migdałowe

Gotowe ciasto odkładamy w chłodne miejsce na kilka godzin. Gotowe!:)
Kuchnia bezglutenowa

Szukając przepisu na placki gryczane, napotkałam przefajną stronkę z książeczką z przepisami kulinarnymi dla maluchów, okraszoną ciekawostkami, wierszykami, kolorowymi ilustracjami i zadaniami dla małych kuchcików. Oto ona: http://www.e-kultura.pl/upload/Gotuje_z_mama_i_tata_2011.pdf
Mojego Tofika jeszcze nie zainteresuje (chyba, że po wydrukowaniu dam mu egzemplarz do wyślinienia), ale może inna mama ze swoim maluchem skorzysta.
Co ciekawe,  przepisy dostosowane są do wymogów diety bezglutenowej, a artystyczna książeczka jest efektem projektu Kulturalna Akademia Bobasa "Kultura odpowiedzialnego żywienia", zrealizowanego przez Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w partnerstwie z Przedszkolem Samorządowym nr 36 w Białymstoku.

Młody wymyślił nowy sposób na urozmaicenie sobie czasu, gdy matka go karmi łyżeczką. Bo przecież nudno tak siedzieć i tylko dziób otwierać, prawda? Więc dobrze jedną łapką złapać mamę za łyżeczkę a drugą w tym czasie uderzać w nią radośnie i patrzeć jak zawartość łyżeczki fruwa dookoła.

Postanowiłam zacząć przyzwyczajać Młodego do popijania wody. Okazało się, że Dzieć zdążył się już przywiązać do słodkich soczków. Co prawda i tak zawsze rozcieńczałam je w proporcjach 1:4, bo nawet dla mnie były jak ulep. A producent twierdzi, że te soczki są naturalnie słodkie... W każdym razie Młody uznał, że to chyba jakaś pomyłka, że w kubku miał czystą wodę i wypluwszy ją na bluzę, wrzasnął niepocieszony. Widzę, że to przyzwyczajanie trochę potrwa.
Warto czasem gruntownie posprzątać lodówkę. Można na przykład znaleźć (wstyd się przyznać) słoik z barszczykiem z ... maja! Dziwię się, że jeszcze sam nie spróbował wydostać się na zewnątrz.

piątek, 23 listopada 2012


Uwielbiam nachalny product placement (czyli lokację produktu) w filmach i serialach. W jednym z popularnych seriali tvp promuje się np. picie coca-coli do każdego posiłku - butelki z tym pożywnym napojem stoją dumnie (tu: koniecznie zbliżenie na etykietkę) na stole między michą zdrowej sałatki a półmiskiem ekoziemniaczków. Ale to jeszcze nic! Scenka, którą uraczono widzów w ostatnim odcinku jest rozbrajająca: do kuchni wchodzi głowa rodziny, wydymając nozdrza i zapytuje: „a co tak pięknie pachnie?”, a na to małżonka znad gara: „kostka rosołowa” i zbliżenie na producenta kostki… Padłam.

„Znaleziono zwłoki w kamienicy” – taki post wyskoczył na mojej tablicy fejsbukowej w dziale „dzieje się w Krakowie”. Serwis miał informować o szeroko rozumianych imprezach kulturalnych.  Hmm… A może ja się nie znam i taki „event” się do nich zalicza?

czwartek, 22 listopada 2012


Czy już wspominałam, że postanowiłam nauczyć się czeskiego? Mam już nawet dwa ulubione zwroty: „momentálně nepřítomný”  (chwilowo nieobecny) i „mám napad”  (mam pomysł). 
Maj gat! Młody właśnie próbuje wpełznąć pod komodę. Dobrze, że głowa mu się nie mieści. I jak tu pisać bloga w spokoju?

środa, 21 listopada 2012

Zostawiłam w pobliżu Młodego „Twój Styl” (jeszcze nieprzeczytany). Wychodzę z pokoju dosłownie na chwilę i co? Mały uczy się jak przerzucać strony, czyli TS poobdzierany i przemoknięty (chyba kolejne zęby idą). No cóż, pewnie i tak nie miałabym kiedy czytać ;)

Byliśmy dziś na szczepieniu. Młody zniósł nakłucie jak zwykle dzielnie, a protesty zaczęły się w momencie ubierania. No nie lubi tego dziecko i już! Ale, że urodziło się w takiej a nie innej strefie klimatycznej, musi się do ciuchów przyzwyczaić. 
À propos słowa "lubi", to Word mi się do niego przyczepił, podkreślił i poinformował, że jest przestarzałe! A to ciekawostka! Niezbadane są wyroki Worda!

Nigdy nie wiadomo, co rozśmieszy niemowlaka. Myśleliśmy, że sporo radości sprawi pluszowy pies na baterie, który kręci głową, potrząsa uszami i śpiewa piosenkę „Merry Christmas” zmiksowaną z „Shout”, ale okazało się, że Małemu niespecjalnie przypadł do gustu. Gdy pies zaczął swój program artystyczny, buzia Antosia ułożyła się w podkówkę, bródka zaczęła drgać i Dziecko przeszło w tryb płaczu!
Okazuje się, że rozśmieszyć może natomiast na przykład pieprz! A no tak, bo matka tak zabawnie potrząsa pieprzniczką! Albo stopa taty, której palce tak śmiesznie się zginają i aż chce się je chwycić małą rączką.

wtorek, 20 listopada 2012


Dziś jest dzień z serii „wszystko pod górkę”w kuchni. Najpierw okazało się, że pieczołowicie wekowane słoiczki dla Młodego szlag trafił i nadają się do wyrzucenia! Codzienne gotowanie osobnego obiadku jest męczące a dawanie samych kupnych słoiczków nie do końca mi się podoba. Ech..  Już nie mogę się doczekać, gdy dzieć będzie jadł to co my.
Gdy Młode zostało nakarmione, postanowiłam rozmrozić filet z kurczaka, co by go przyrządzić na obiad dla nas. Taki pokrojony w cienkie kawałeczki miał być, obsypany przyprawami i obsmażony króciutko na patelni, żeby soczystość zachował (a do tego brązowy ryż i tzatziki). W celu przyspieszenia procesu użyłam mikrofalówki. Tylko ciut za długo. No i mam porządnie ugotowany kawał mięcha! Grrr… Dorwałam się do biszkoptów Młodego, żeby nie umrzeć z głodu!

Wspominki pracowe

Trochę tęsknię za pracą. Oczywiście tylko za pewnymi jej aspektami. Na przykład za tym, że dzieje się coś innego niż kaszka, kupa, wózek itd. A za czym nie tęsknię? Na przykład za tym jak pojechałam w delegację na drugi koniec Polski, zaparkowałam auto w miejscu dozwolonym, poszłam na spotkanie, wróciłam i … okazało się, że auta nie ma! Najpierw myślałam, że ukradli. Potem olśniło mnie, że może odholowano? Niemożliwe, ale może? Najpierw trzeba było wytrzasnąć numer telefonu do straży miejskiej. Dzwonię, żeby się dowiedzieć, że i owszem, auto moje strażnicy byli uprzejmi odholować, bo ponoć bramę zastawiało. Bramę?! Żart to chyba! Ale okazuje się, że nie. Najpierw więc muszę jechać na jeden koniec miasta, żeby uiścić stosowną opłatę za odholowanie (było to rok temu, ale jeszcze pamiętam ile zdarli) i odstać swoje, bo trzeba było czekać jeszcze na funkcjonariusza policji, żeby się pofatygował i dołożył jeszcze mandat. Następnie ze stosownymi kwitami mogłam sobie udać się na drugi koniec miasta, żeby odebrać samochód. Brrr… Tak, za tym zdecydowanie nie tęsknię!

poniedziałek, 19 listopada 2012


Ja i zakupy internetowe

Trochę off topic, ale takie też tu będą.
Lubię zakupy internetowe. Bo wygodne i szybkie, bo bez kolejek i bólu nóg, bo duży wybór i wszystko w jednym miejscu. Ale oczywiście są i minusy. Ostatnio skusiłam się na spodnie, chociaż miałam założenie, żeby ciuchy kupować jednak w tradycyjny sposób, bo trzeba przymierzyć. Ale pomyślałam, że przecież wymiary podane, więc nie ma ryzyka. Wybrałam, zapłaciłam i czekam. Po dwóch tygodniach (a na stronie informowano o „natychmiastowej wysyłce”) przyszły spodnie, ale nie takie jak zamawiałam! Miały być proste, klasyczne bez udziwnień i ozdób, a przyszły takie, że raczej ciężko mi wymyślić miejsce, w które miałabym je zakładać. Miały m.in. wielki połyskliwy napis z „love” na każdej z tylnych kieszeni. Myślę, że to mówi wszystko. No to zaraz łapię za telefon, ale sprzedawca oczywiście nieuchwytny. Piszę mu więc, że przez pomyłkę przysłał mi nie te spodnie, co trzeba. Dostaję odpowiedź, że muszę odesłać spodnie w ciągu 24 godzin, bo inaczej nie będzie rozpatrywać reklamacji! No pięknie! Wiem, że stoi to w sprzeczności z prawem konsumenckim, ale przecież nie będę od razu angażować w sprawę rzecznika. Szoruję z Dzieckiem na pocztę(trudno wymyślić sobie przyjemniejsze miejsce do spaceru), stoję w długiej kolejce (bo przecież na poczcie czas się zatrzymał wiele lat temu i klienci są nadal tak obsługiwani, jakby panie w okienkach robiły im łaskę), odsyłam i proszę o zwrot pieniędzy. I co? Tym razem czekam już trzy tygodnie i... zamiast pieniędzy znów dostaję towar inny niż zamawiany! Ręce mi opadły! Sprzedawca poinformował mnie, że właśnie takie spodnie zamawiałam (a to ciekawostka), a jeśli wystawię mu negatywny komentarz, to on odpłaci tym samym. A za co niby ja mam dostać tego negatywa? Nie wiadomo. Czy powinnam wystąpić do rzeczonego rzecznika?

Na spacerze z wózkiem spotkaliśmy złomiarza. Wiózł sobie stertę swoich metalowych rupieci w... wózku dziecięcym. Gdy nas mijał, uśmiechnął się prawie bezzębym uśmiechem, poklepał swój wózek i zagaił: „moje dziecko grzeczniejsze”! No cóż…
Potem, gdy dziecko już sobie słodko spało w wózku po wymamrotaniu zasypianki (często sobie coś mamrocze przed zaśnięciem), pojawiła się matka Czeszka (albo Słowaczka – nie rozróżniam), co było wesołym akcentem samym w sobie, bo brzmienie tych języków zawsze mnie wprawia w dobry nastrój. Jej córka (na oko około dwuletnia) wymyśliła sobie świetną zabawę polegającą na okładaniu mamy kijkiem po nogach. Było to komentowane przez bitą w stylu: „maminku konarem po nohavicach”, czy jakoś tak. Oczywiście moje dziecko otworzyło kontrolnie jedno oko przy okazji, ale uznało chyba, że nie dzieje się nic na tyle ważnego, żeby przerywać sobie drzemkę na dobre. Może to dobrze, że Młody jeszcze nie chodzi?
Przynajmniej na spacerze mogę póki co książkę poczytać. Chociaż żywię głęboką nadzieję, że gdy już zacznie, to znajdzie sobie ciekawszą zabawę niż gonienie mamy z kijkiem.

piątek, 16 listopada 2012

Z ostatniej chwili: dziecko zjadło, zaprotestowało, że mało (tak dla zasady, bo jak dostało dokładkę, to nie chciało), pobawiło się trochę w mopa (przemieszcza się na razie, leżąc na brzuchu, ruchem posuwistym do tyłu i tym sposobem zgarnia cały kurz z kątów, co to go tata nie do końca zassał do odkurzacza),  zaczęło marudzić, zostało odłożone do łóżeczka, wypluło smoka kilka razy i w końcu zasnęło na brzuchu z pupą do góry! W życiu bym się nie spodziewała, że można w takiej pozycji zasnąć! Można? Można!

Antułan bawi się na macie, próbując odgryźć kabel od myszki (dostał jedną do zabawy). Wcześniej ulubioną zabawką był pluszowy stwór szeleszcząco-piszczący złożony ze słonia i żyrafy, któremu podgryzał trąbę, ale poszedł w kąt, gdy nadeszła myszka.
Z tym gryzieniem to ciężka sprawa. Młody uczestniczył wczoraj w zajęciach dla niemowlaków (takich, co to niby rozwijające są, że hoho) i dzieciaczki dostały klekotki, żeby klekotać. Antoś uznał, że ciekawiej jest memlać klekotkę w buzi i nie chciał spróbować niczego innego. Z całych zajęć najbardziej podobało mu się bieganie w kółko i skakanie (oczywiście to mama wykonywała te czynności, trzymając go na rękach) i uderzał w ryk, gdy przychodziła kolej na zabawy "przyziemne". No cóż, może przemyślę sobie, czy to już na pewno czas na takie zajęcia..
Skarpety już zdjęte - kiedy on to znów zdążył zrobić? Przecież dopiero co wkładałam je po raz 384 w dniu dzisiejszym. Ok, teraz pobawi się trochę - myślę naiwnie - a tu ryk.  Co tym razem? Pewnie głodny. W końcu jadł już całe półtorej godziny temu.
Najłatwiej byłoby dać mleko, ale Antoś jest na etapie rozszerzania diety. Człapię więc do kuchni, młodego umieszczam w foteliku, co ten przyjmuje z dezaprobatą (młody, bo co na to fotelik, to nie wiadomo), bo czemu nie na rękach? Gotuję ziemniaka z marchewką i rozgniatam je widelcem. Blender? Nie dla mnie ten cud techniki. Mogę wydać poradnik w temacie: jak bez większego wysiłku, ale skutecznie wykończyć dwa blendery w przeciągu dwóch miesięcy. I nie oznacza to bynajmniej, że miksowałam w nich klawiaturę, starą oponę czy płyty Justina Biebera, idąc w ślady Toma Dicksona, szalonego twórcy cyklu oryginalnych filmików o wdzięcznym tytule „Willi t blend”, zamieszczonych w znanym serwisie internetowym. 
Bynajmniej! Sprzęt kuchenny cenionej marki wyłożył się był na polskim ziemniaku a następnie, „bo zupa była za gorąca”. Kto by się spodziewał, że to szkło nieżaroodporne?! 
Inne pytanie, które mnie nurtuje, to: czemu dziecku najbardziej chce się kichać, kiedy ma buzię pełną marchewkowej papki? Wie ktoś?